czwartek, 12 września 2019

Lupa

- Panie majorze.
- Spocznij, poruczniku. Wezwałem pana w związku z jutrzejszym zadaniem. Pójdzie z wami pewien kapral. Nie musicie jej niańczyć. Ma inną kwestię do załatwienia. Idziecie jednak w tę samą stronę. Właśnie przyleciała. 
- Baba? Serio?
- O, dostałam nową ksywę. 
Porucznik  odwrócił się gwałtownie.
- Lupa.
- Dołączy do was.
- Majorze to nie zmienia faktu...
- ...że nie mam penisa. Tak, to ustalono jakiś czas temu.
- Spokój szczeniaki. Macie zadanie do wykonania i tylko to się liczy. Oczywiście wolałbym, żebyście się przy tym nie pozagryzali, ale cóż... Każda misja wymaga poświęceń. Odmaszerować. 
Wyszli na zewnątrz. Dzień kończył się właśnie, oznajmiając to, znikającym na horyzoncie, czerwonym słońcem. Pomimo późnej pory, upał nie zelżał ani odrobinę. Nawet na siebie nie patrząc, odeszli każde w swoją stronę.


O 5:45, w pełnym uzbrojeniu, ośmiu żołnierzy pakowało się do śmigłowca. Załoga czekała na sygnał do startu. Major Stern stał obok hangaru i palił cygaro. Zawsze tam stał, kiedy jego ludzie opuszczali bazę. Pół godziny później, już na własnych nogach, przemierzali zalesione zbocza. Pofałdowanie terenu i temperatura otoczenia, dawały się we znaki. Podwładni porucznika Bela byli milczący. Z zacięciem przedzierali się przez zarośla, omijając utarte szlaki. Nie chcieli się natknąć na żadnego miejscowego, który mógłby ostrzec bojówkę. Mieli potwierdzone informacje, że dwa dni temu awanturnicy otrzymali dostawę broni. Jeszcze jej nie rozparcelowali, więc była duża szansa, na zniszczenie pełnego magazynu. Taka strata znacznie osłabiłaby bojówkę, dlatego musieli spróbować. Każda porażka partyzantki, to krok w stronę domu. Po czterdziestu minutach marszu, znaleźli się na leśnym trakcie. 
- Coś za cicho. 
- Zdaje ci się, bo gałęzie przestały się po hełmie obijać. - Szeregowy Adam otrzepywał mundur.
- Nic mi się nie zdaje. A ptaki? Gdzie są ptaki? - Lupa chwyciła lornetkę i skierowała ją w korony drzew.
- Zejdźmy z widoku. - Bel, trochę nerwowo, rozglądał się po lesie.
- Dwa stanowiska obserwacyjne. Puste. Albo się nas nie spodziewają, albo to podpucha. Musimy przejść brzegiem urwiska. Jakieś trzysta metrów przed nami droga skręca. Jeśli zaplanowali zasadzkę, to na pewno w tamtym miejscu. Tylko tu mogli nas złapać na otwartej przestrzeni. Strome zbocze nie zachęca do marszu na przełaj. Myślą, że pójdziemy drogą. 
- Kryć się. Nad urwisko. - Bel prawie wszedł jej w zdanie. 
Spokój leśnej ciszy zakłócił świst kuli. Nim zdążyli ukryć się w zaroślach, szeregowy Adam zawył, szarpnięty pociskiem niewiadomego kalibru i upadł na ziemię, trzymając się za ramię. Porucznik Bel chwycił go za kołnierz i ściągnął z drogi. Obok nich, natychmiast pojawił się Szaman - sanitariusz. Adam nie przestawał jęczeć. 
- Czy on nie może cierpieć w milczeniu? Ucisz go. - Lupa była rozdrażniona.
- Jak? - Szaman odszczeknął się jej.
- A tak na przykład. 
Chwyciła wielki płat gazy z rozłożonej apteczki i wcisnęła Adamowi w usta. Spojrzała mu w oczy. Złączyła kciuk i palec wskazujący i przejechała nimi po wargach, w geście przypominającym zamykanie błyskawicznego zamka. Jasne było, że chodzi o to, żeby był cicho. Zamrugał do niej porozumiewawczo. 
- Przed zakrętem leży zwalone drzewo. - Porucznik leżał przy drodze i przez lornetkę badał okolicę.
- To drzewo nie jest zwalone. Zostało ścięte. - Lupa wyszeptała pod nosem, leżąc obok niego i obserwując to samo miejsce. 
- Przypadek?
- Ani przypadek, ani zbieg okoliczności. Musimy tam podejść.
- Jak?
- Dokładnie tak, jak pan myśli. Po zboczu. Trzeba to załatwić po cichu. Pójdę. 
- Na pewno nie sama. 
- Nie chcę żadnego kuternogi za plecami, który zdradzi moje położenie. 
- Ja pójdę.
- Tak jest. 
Przesuwali się po zboczu, mocno pochyleni. Pod nogami mieli głęboki wąwóz z rwącą rzeką. Lupa chwilami wyglądała jak pająk, wyciągając mocno ręce i nogi, zwinnie omijała przeszkody. Przemieszczała się bezszelestnie. Nie miała na koncie nawet jednego, złamanego patyka. Jej karabin snajperski, leżący na plecach, zdawał się być do nich przyrośnięty. Istniał z nią w pełnej symbiozie. Współpracował. Nie zahaczał się, nie obijał, nie hałasował. Czekał, aż właścicielka po niego sięgnie. Zbocze zrobiło się łagodniejsze. Znaleźli się na wysokości zwalonego drzewa. 
- Widzi pan ich?
- Widzę.
- Wszystkich?
- Czterech.
- Jeszcze dwóch po lewej, na drzewach.
- Co proponujesz?
- Najpierw musimy zlikwidować tych na ziemi, oni mają największą szansę uciec. Ale jak podejdziemy, ci z góry zaraz nas zobaczą. 
- Ja pójdę, a ty zacznij strzelać kiedy dotrę do tego oskórowanego drzewa. Najpierw ci nade mną. Przed tymi po drugiej stronie drogi schowam się za zwalonym pniem, jak oczyszczę teren.
- Tak jest. 
- Mam nadzieję, że w tej twojej legendzie jest choć odrobina prawdy.
- Przekona się pan.
- Obym miał jeszcze szansę wyciągnąć wnioski.  
Lupa sięgnęła po swój karabin. Sprawdziła położenie pierwszego celu. Zapamiętała. Następnie drugi. To samo. Potem obserwowała czołgającego się Bela. Gdy dotarł do umówionego drzewa, uniosła broń i strzeliła. Przeładowała, wycelowała, strzeliła. Zerknęła przez wizjer. Bel dusił drugiego mężczyznę i powoli opuszczał go na ziemię. Pierwszy leżał u jego stóp z nożem w krtani. Po okolicy niosło się jeszcze echo wystrzału. Zakłócane szelestem gałęzi potrącanych martwym, spadającym ciałem. Z przeciwnej strony drogi pociągnięto dwie serie z kałasznikowa. Na oślep. Lupa wstała, przymierzyła się do kolejnego strzału i nacisnęła spust. Przeładowała. Kolejne ciało leciało bezwładnie w dół. Ostatni przeciwnik nie czekał, aż znajdzie się w jej polu widzenia i przeskoczył na sąsiednie drzewo. A potem na kolejne. Z tamtego zaczął spuszczać się w dół, po gałęziach. Lupa przemieszczała się przez zarośla próbując jak najszybciej dotrzeć do drogi. Przemknęła obok Bela, przeskoczyła nad pniem i stanęła na rozstawionych nogach, po środku traktu. Podniosła karabin, spojrzała w celownik, śledziła przez chwilę uciekającą po ziemi postać, nacisnęła spust. Postać zatrzymała się w miejscu, opadła na kolana, wreszcie zaryła twarzą w ziemię. 
- Sześćdziesiąt cztery. - Powiedziała na głos i opuściła broń.
Bel stał obok zwalonego drzewa i obserwował ją przez chwilę. Wreszcie kucnął, wytarł w mech ubabrany krwią nóż i schował go do pochwy w nogawce.
- Idź po nich. Ja zacznę sprzątać.
- Proponuję zacząć od tamtego. - Palcem wskazała na drogę, na której leżała jej ostatnia ofiara. 
W niedługim czasie wróciła Lupa z towarzyszami. Bel zdążył ułożyć sześć ciał w równym rzędzie, nad przepaścią.
- Szkoda pańskiej roboty. Było ich po prostu zepchnąć.
- To akurat głupi pomysł. Po co robić więcej hałasu. Tracić kontrolę, ryzykować. Nie wiadomo gdzie wylądują... może popłyną z prądem... ktoś ich zauważy... 
- To i tak bez znaczenia. Mamy rannego. Spodziewali się nas. Musimy wracać.
- Ja mam robotę. Nie musicie mi zrzucać trupów pod nogi.
- Chcesz tam iść?
- Co robimy poruczniku?
- Spokój. Myślę. Staf połącz się z dowództwem.
- Niekoniecznie się nas spodziewali. Wcześniejsze stanowiska obserwacyjne nie były obsadzone. Może to nie podpucha. Mają arsenał broni w wiosce. Może to zwykłe działania prewencyjne. Wystawili wartę.
- Lewe ramię nie jest mi szczególnie potrzebne przy chodzeniu, możemy iść. - Adam starał się zachować właściwie. 
- Staf...
- Nie da rady poruczniku, nie tu. Jesteśmy w jakiejś czarnej dupie. 
- Dobra. Wracamy. Za duże ryzyko. Jeśli to była zasadzka, to zapewne nie jedyna. 
- Z całym szacunkiem poruczniku, ja mam oddzielne zadanie. Rozkaz majora. Miałam się tylko z wami zabrać. 
- Nie wykonasz rozkazu, kapralu, jak zrobią z ciebie sieczkę za kolejnym zakrętem.
- Zaryzykuję.
Lupa odeszła na bok i poprawiała zapięcia w ekwipunku. Ona już zdecydowała. Nie było takiego mądrego, który by ją od tej decyzji odwiódł. 
- Po co tam idziesz? - Bel stanął obok i przyglądał się jej poocieranym dłoniom.
- Stary nie mówił? Skoro nie mówił, widocznie niepotrzebna panu ta wiedza. Poruczniku.
- Pyskate stworzenie. Masz jakiś plan? Helikopter będzie w punkcie zbiórki za cztery godziny. Wyrobimy się?
- Pracuję sama. 
- Nie tym razem. Możesz mieć swoje rozkazy, ale mnie rozkazywać nie możesz.
- Jeśli już musisz - to chodź, ale się nie wtrącaj.
- Tak jest. - Bel szeroko się uśmiechnął.
- Ja nie żartuję. Największe zagrożenie, to błędy towarzyszy. Wyeliminowałam ten czynnik. Pracuję sama. Jeśli idziesz, to na moich warunkach.
- Bo co?
- Bo cię zgubię po drodze. 
- A gdzie „tak jest panie poruczniku”?
- Jak mi pan będzie bruździł, to pana zgubię panie poruczniku.
- Zrozumiałem. 

Lupa wybrała miejsce przy drodze. Wskazała Belowi drzewo i zasugerowała, żeby za nim leżał. Sama poszła na drugą stronę drogi, przywiązała do chudej, cieniutkiej samosiejki metalową żyłkę i przeciągnęła ją po asfalcie. Następnie wróciła na skraj lasu, zdjęła z pleców swój karabinek i ułożyła się obok Bela. Wokół dłoni owinęła sobie metalową żyłkę. 
- Skąd mają przyjechać?
- Ze wschodu.
- Zobaczą cię, jak tylko wyjadą zza zakrętu.
- Miał pan się nie wtrącać. Byle porucznika nie zobaczyli, panie poruczniku. 
Leżeli w ciszy dobre piętnaście minut zanim Lupa zrzuciła z dłoni żyłkę i naciągnęła rękawiczki.  Wstała i oparła się o drzewo, wcale się za nim nie chowając. Granatowy jeep wyjechał zza zakrętu i niemal natychmiast zwolnił. Lupa oderwała od paska granat dymny i wybiegła na drogę. Rzuciła go przed maskę samochodu i uniosła karabinek snajperski. Zaraz potem Bel usłyszał strzał. Za nim kolejny i kolejny... Korciło go żeby pobiec za nią. Powściągnął te zapędy, ale uleżeć nie był w stanie. Podniósł się ze ściółki, chwycił swoją broń i stanął przy drzewie. W tej chwili usłyszał kolejne dwa strzały. Zdecydowanie inne. Broń krótka. Teraz już nic nie mogło zatrzymać go na miejscu. Wybiegł na drogę. Z rozwiewanego wiatrem dymu zaczynała się wyłaniać sylwetka samochodu. Bel słyszał też wyraźnie czyjeś jęki. Kolejny strzał i jęki zostały natychmiast przerwane. Kolejny powiew i dym snuł się już tylko po asfalcie drogi. Pod nogami Lupy. Szarpany wiatrem, stawał się coraz rzadszy. Coraz bardziej przejrzysty. Lupa zanurkowała na tył samochodu i sięgnęła do kieszeni jednego z trupów. Na asfalcie, tuż obok jej nóg leżał facet z dziurą w głowie. Bel zatrzymał się przy masce samochodu i czekał. Lupa bez słowa schowała jakieś papiery do kieszeni. Podeszła do trupa leżącego na asfalcie i zaczęła się z nim szarpać, upychając go na tylnym siedzeniu, razem z dwójką pozostałych. Bel ruszył z miejsca i bez zbędnych komentarzy, pomógł jej w tej czynności. 
- Jeszcze kierowcę trzeba przełożyć.
- Po co?
- Żeby nam było wygodniej z przodu. 
- Masz zamiar z nimi podróżować?
- Taki mam zamiar. 
- To lekko poroniony pomysł. 
- Jak ci towarzystwo nie odpowiada, możesz iść piechotą. Poruczniku. 
Szarpnęła drzwi, złapała trupa za bety i wywlekła na asfalt ciało kierowcy. Przeciągnęła na tył i otworzyła klapę bagażnika. Bel podszedł, bez słowa chwycił trupa pod pachy i pomógł jej wrzucić zwłoki do środka. We wnętrzu bagażnika, ich uwagę przykuła zielona płachta. Stali przez chwilę ze wzrokiem utkwionym w plandekę. Pod tą plandeką wyraźnie odznaczał się kanciasty równy kształt. Lupa szarpnęła jej róg i ich oczom ukazały się dwa rzędy niewielkich paczuszek z napisem „Semtex”.
- Zwinę żyłkę i jedziemy. Nie zostawiłeś nic w lesie?
- Nie.
Bel usiadł na fotelu pasażera, zostawiając Lupie miejsce za kierownicą. Na jej zagłówku widniała duża plama krwi. Okrutnie świeżej krwi. Można by nawet powiedzieć – jeszcze żywej. Lupa wróciła do samochodu i zauważyła na co Bel się gapi. Wyciągnęła zagłówek z siedzenia i rzuciła go na tył, na kolana jednego z martwych mężczyzn. 
- Lepiej?
- Daruj sobie te kpiny.
- Piętnaście kilometrów stąd jest jezioro ze stromą, odsłoniętą skarpą. Utopimy tam samochód. Do punktu zbiórki, w linii prostej, będziemy mieli jakieś 30 minut drogi. Zdążysz jeszcze musztrę zrobić tym swoim harcerzom przed odlotem. 
- Jeszcze się chwilę wstrzymaj z tym topieniem. 
- Bo?
- Bo myślę. Może wrócę do swojej roboty.
- Sam?
- Tylko ja i skrzyneczka semteksu. 
- I to podobno ja mam poronione pomysły. 
- Nie masz monopolu w tej dziedzinie.
- W tej wiosce pewnie teraz huczy jak w lipcu pod lipą. Już się zapewne zorientowali, że ktoś załatwił im wartowników w lesie. Fakt, że Komandir do nich nie dotrze, też nie ułatwi ci zadania.
- Wiem. Ale może mała dywersja...
- Dobra. Zajrzyjmy do tej wioski z bezpiecznej odległości. Ocenisz sytuację i zdecydujesz.

Lupa biegła tak szybko, jak jej na to pozwalało leśne poszycie. Starała się zerkać co jakiś czas w przepaść urwiska i sprawdzać czy Bel, albo ciało Bela, nadal płynie z nurtem. Czy nie zniknął pod wodą, albo nie zahaczył się o jakieś krzaki. Zdawała sobie sprawę, że mają na karku przynajmniej kilkunastu uzbrojonych mężczyzn. Wkurwionych maksymalnie i szukających zemsty. W pewnym momencie, musiała odpuścić pilnowanie porucznika i oddalić się od urwiska, żeby zbiec do wąwozu, który zaprowadzi ją nad rzekę. Starała się przyspieszyć, aby dotrzeć na czas i go wyłowić. Aby jej nie odpłynął. Mięśnie zaczynały drżeć od napięcia i wysiłku. Potknęła się kilka razy. Zatrzymała na parę sekund. Próbowała nasłuchiwać odgłosów dochodzących z lasu, ale w uszach dudniło tylko jej własne tętno. Przed oczami, zamiast drzew, miała pulsujące plamy. Nie marnując więcej czasu, ruszyła przed siebie. Skarpą, do wąwozu. Chcąc zaoszczędzić kilka sekund, darowała sobie szukanie łagodnego zejścia. Kiedy tylko odległość do ziemi wydała się bezpieczna, bez zastanowienia skoczyła w dół. Wylądowała na trawie i przetoczyła się kawałek, boleśnie zatrzymując na drzewie. Nie miała czasu na rozczulanie. Szybko wstała i pobiegła dalej. Po drodze, wypatrzyła długą gałąź i chwyciła ją w biegu. Zdawała sobie sprawę, że jeśli Bel jest nieprzytomny, albo co gorsza martwy, to i tak na nic jej się ona nie przyda, ale lepiej mieć niż nie mieć. Chwilę później stała już nad brzegiem rzeki. Metodycznie, w skupieniu przeszukiwała taflę wody, wzrokiem próbując zlokalizować ludzką sylwetkę. Albo cokolwiek zbliżonego kształtem do człowieka. Nic nie znalazła. Odwróciła głowę i jej wzrok powędrował teraz w dół rzeki. Może nie zdążyła. Może już przepłynął. Podeszła bliżej wody.
- Coś taka zmachana? - Bel siedział na brzegu schowany w cieniu drzewa.
- Biegi przełajowe, to zdecydowanie nie moja dyscyplina. - Lupa zgięła się w pół i dyszała przez chwilę.
- Daleko są?
- Kilkaset, może już kilkadziesiąt metrów. Nie mam pojęcia. Znikajmy stąd. To miejsce, to pułapka.
- Ile mamy czasu do ewakuacji?
Lupa z wysiłkiem uniosła rękę i zerknęła na zegarek.
- 20 minut.
- Trzeba będzie się spiąć. 
Po niewiarygodnie uciążliwym marszu przez zarośla, wyszli wreszcie na otwartą przestrzeń. Ledwie zdążyli wypluć gorzki szlam, z przyschniętej śliny i ściągnąć pajęczyny z twarzy, zaraz usłyszeli warkot helikoptera. 

Po wylądowaniu w bazie, sprawnie opuścili wnętrze śmigłowca. Podbiegli kawałek i zatrzymali się obok hangaru. Tam czekał już na nich major Stern. 
- Panie majorze. - Bel zasalutował, a za nim cała reszta.
- Spocznij. Dobrze was widzieć całych. Adam...
- W porządku panie majorze. 
- Czekają na ciebie w ambulatorium. 
- Tak jest.
- Kapralu.
Stern spojrzał na Lupę, ta sięgnęła do kieszeni i podała mu paszport. Stern otworzył go i głośno zaklął.
- Bezczelny sukinsyn. Bel do mnie, reszta jest wolna.
Major zrobił zwrot na pięcie i zaczął się oddalać. Bel poszedł za nim. Lupa odczekała chwilę i ruszyła w stronę swojego bloku. Nie uszła daleko, kiedy za plecami usłyszała donośny głos Szamana. 
- Lupa, przyjdź wieczorem na wódkę.
- Pomyślę.
- Masz jakąś kieckę?
- Chcesz pożyczyć na wieczór?
- Bywasz czasem kobietą?

Było dobrze po ósmej, kiedy opuściła blok. Już przed drzwiami kantyny słyszała śmiech, głośne rozmowy, wygłupy. Weszła do środka i od razu skupiła na sobie badawcze spojrzenia. Przeszła kilka kroków i usłyszała Szamana. 
- Lupa. Zapraszamy.
Podeszła do stolika i usiadła na podsuniętym przez Bela krześle.
- Integrujesz się.
- Nic z tych rzeczy. Przyszłam napić się wódki.
Adam podsunął jej literatkę, a Staf niezwłocznie napełnił szkło. Lupa sięgnęła po alkohol i wychyliła do dna. Potem strzepnęła resztki płynu na podłogę i odstawiła literatkę na stół. Ta natychmiast powędrowała do Bela. Kiedy wypił i szkło powędrowało dalej, pochylił się nad stolikiem do Lupy.
- Stary się nie wkurzy, że nie oddałaś mu wszystkich papierów?
- Może by się wkurzył, gdyby o nich wiedział.
- Co w nich jest?
- Dlatego pracuję sama. Nikt mi nie patrzy na ręce, nikt nie zadaje pytań. 
Ich rozmowa wzbudziła zainteresowanie. Zostawili więc temat i obserwowali wędrującą literatkę. Lupa niewiele się odzywała, ale kilka razy zdarzyło jej się uśmiechnąć. Bel oparty na krześle obserwował jej profil. Gładka, oliwkowa cera, prosty nos, symetryczne usta. Krótko ścięte, brązowe włosy, z zarzucaną do tyłu, albo zakładaną za ucho grzywką. Jeśli była kobietą, to w tych właśnie momentach. Kiedy poprawiała włosy. I może jeszcze wtedy, kiedy pozwalała zajrzeć sobie w oczy. Literatka ponownie trafiła do Lupy. Dokładnie tak jak poprzednio, przechyliła ją i wlała w siebie zawartość. Kilka niedopitych kropel wylądowało na podłodze. Odstawiła szkło i przesunęła w stronę Bela. 
- Wielkie dzięki panowie. Pójdę już. Następnym razem ja stawiam.
- Hej! No bez jaj! Ja liczyłem na jakiś striptiz na barze. - Szaman wyrażał swoją dezaprobatę w imieniu chyba wszystkich zebranych.
- Innym razem. - Lupa odsunęła krzesło i wstała. 
- No to chociaż strzemiennego. 
- O piątej muszę być na nogach. 
- Aaaa... 
Nikt już więcej nie nalegał. Pożegnała się raz jeszcze i udała do wyjścia. Bel wychylił swoją literatkę i też wyszedł. 
- Lupa.
Zatrzymała się i zaczekała na niego.
- Słucham?
- Co jest w tych papierach? 
- To nie są rzeczy o znaczeniu militarnym.
- A jakim?
- Posłuchaj...
- Nie. To ty posłuchaj. Za dwa dni mam tam wrócić z chłopakami i przeprowadzić rozpoznanie. Jeśli masz informacje, istotne informacje dla tego zadania, dla moich ludzi, ich bezpieczeństwa... 
- Chodź. - I ruszyła przed siebie. - No chodź. Bez obaw, nie wykorzystam sytuacji,  tego że jesteś po alkoholu. 
Bel głośno westchnął, a potem ruszył za nią. Kiedy weszli do pokoju i zamknęli za sobą drzwi podała mu papiery. Bel usiadł na brzegu łóżka i przeglądał je dokładnie. 
- Śmieci, śmieci, śmieci..., ale to, i to, i to... przecież... nie masz prawa decydować, które informacje przekazać, a które zataić.
- To nie ja zdecydowałam.
- A kto?
- Ten, kto mnie tu przysłał – generał Zimer.
- Czemu ukrywa to przed Starym? Nie ufają mu, podejrzewają o coś? No mów!
- Pokazałam ci papiery. Teraz zapomnij, że je widziałeś. 
- Jak? Jeśli Stern jest w coś zamieszany i wysyła nas... Przecież on dowodzi całym garnizonem.
- Z moich wnikliwych analiz wynika, że tu nie chodzi o Sterna.
- A o co?
- O politykę. O pieniądze. Jak zawsze.  
- Jesteś pewna.
- Prawie pewna.
- Tym bardziej powinienem o tym zameldować.
- Rób co musisz. 
- Nawet jeśli przysporzę ci kłopotów?
- Mnie? Możesz być pewien, że ja nie będę miała z tego powodu żadnych kłopotów. 
Bel wstał i rozejrzał się po jej kwaterze.  
- Przytulne gniazdko, ale jak się kumpluje z generałem...
- Nie powinieneś już iść?
- Ty mi powiedz.
- Powinieneś.

Bel stał obok koszar i patrzył jak Lupa przemieszcza się po płycie lotniska. Przez jedno ramię miała przerzucony spory plecak, na drugim wisiał jej karabin snajperski. Podeszła do śmigłowca i zrzuciła plecak na podłogę. Jednym płynnym ruchem znalazła się w kabinie transportowej. Siedziała wyprostowana, skupiona, z bronią na kolanach. Bel patrzył jak śmigłowiec odrywa się od ziemi i unosi coraz wyżej. Stał obok swojego bloku dopóki helikopter nie zniknął mu z oczu.   

W bazie gościnnie przebywało kilka jednostek wojsk sprzymierzonych. To powodowało spory ruch na lotnisku garnizonowym. Bel stał w oknie i przyglądał się lądującym maszynom. Dzień miał kiepski. Od rozmowy z majorem Sternem, snuł się po bazie, na niczym nie mogąc się skupić. Dobrze, że chociaż napisał raport i uzupełnił oceny swoich podwładnych. Przynajmniej z papierologią jest na bieżąco. Kolejny śmigłowiec wylądował i po raz kolejny Bel nie zobaczył tego, na co czekał. Spojrzał na zegarek. Było piętnaście minut po północy. Postanowił wreszcie się położyć.

- Cześć.
- Cześć. - Bel oderwał wzrok od czyszczonej broni i przeniósł go w miejsce, w którym powinny być drzwi. W progu stała Lupa. 
- Słyszałam, że do czwartku jesteś bezrobotny.
- Stary odwołał nasz wypad. 
- Wyjeżdżam na dwa dni, na ryby. Mogę cię ze sobą zabrać.
- Proponujesz mi randkę?
- Coś w tym rodzaju, ale nie licz na zbyt subtelne bajerowanie. 
- Mam wrażenie, że chodzi ci tylko o jedno.
- To masz dobre wrażenie. 
- Nie mam wędki.
- Ja mam.
- Jakie te ryby? Karpie, pstrągi, okonie?
- Szprotki. W pomidorach. Wyjeżdżam za godzinę. Jak się zdecydujesz, to przyjdź. 
- Nie mam przepustki.
- Ale masz godzinę. - I poszła sobie.

Lupa zaparkowała pod wiatą. Bel wysiadł i rozglądał się. Łąka, las, jezioro, jeszcze więcej łąk i lasów. A pośród tej głuszy tylko dwa budynki. Drewniany dom, do którego weszli, był niewielki. Składał się właściwie z dwóch pomieszczeń. Pierwsze podzielone na dwie strefy, służyło w połowie za kuchnię, w połowie za sypialnię. Drugim pomieszczeniem była łazienka. Z kuchni można było wyjść bezpośrednio na werandę, która kończyła się schodami i prowadziła na pomost. Bel zrzucił swój plecak pod ścianę.
- Przyniosę zakupy.
- Aha. - Lupa chwyciła swój t-shirt, przeciągnęła go przez głowę i rzuciła na stojące obok krzesło. 
- Albo nie. 
- Idź po zakupy. Trzeba je schować do lodówki. - Chodziła po domu i wtykała do gniazdek kable zasilające. Miała na sobie gładki, czarny stanik i szorty w kolorze wojskowej zieleni. Trampki, w których przyjechała, zostawiła zaraz przy wejściu. Poszła do łazienki. Włączyła podgrzewacz do wody i uchyliła okno. Usłyszała klapnięcie frontowych drzwi. Bel wrócił z dwiema siatkami i postawił je na blacie. Lupa zaczęła przekładać produkty do lodówki.
- Chcesz się czegoś napić? Może jesteś głodny?
- Wygłodniały.
Zrobił krok w jej stronę. Wsunął palec między miseczki stanika i przyciągnął za niego do siebie. Lupa nie stawiała oporu. Złapała szlufki jego spodni. Patrzyła mu w oczy, uśmiechała się nieznacznie i czekała. Bel przełożył kosmyk jej włosów za ucho. Przesunął dłoń po policzku i uniósł brodę. Druga ręka powędrowała we włosy, za głowę. Dosłownie sekundę później, już ją całował. Całował mocno, ale nie brutalnie. Jego wargi i język przemieszczały się szybko, nawet gwałtownie. Ręce trzymały jej głowę. Kciuki przyciskane do policzków, palce przygniatające uszy. Kolano wciśnięte między jej nogi. Lupa wsunęła dłonie pod jego koszulkę. Zatrzymała na plecach i trzymała się ich. Odurzona intensywnością tego dotyku. Chwilę później, ręce Bela, spotkały się na jej plecach, przy zapięciu stanika, sprawnie pozbawiając bielizny. Lupa w tym czasie zdzierała z niego koszulkę, ciągnąc ją do góry. Bel upuścił stanik na podłogę i wyplątał się z t-shirta. Potem zaczął dobierać się do jej szortów. Odpiął guzik, odsunął zamek, złapał spodenki razem z bielizną i pociągnął do połowy ud. Chwycił ją w pasie i posadził na blacie. Zrzucił szorty razem z majtkami z jej nóg. Kiedy się wyprostował Lupa zaczęła odpinać jego pasek. Następnie guziki zastępujące zamek błyskawiczny. Przeskakiwały w jej palcach i zgrabnie wypadały przez dziurki. Przesuwała rękę coraz niżej i czuła na skórze rosnące podniecenie. Spieszyła się. Była napalona. Oboje byli. Lupa wcisnęła dłonie pod gumkę jego bielizny i zsunęła ją odrobinę, niewiele, do połowy ud. Siedząc na blacie, z wciśniętym między nogi Belem, nie miała swobody ruchów. Jednak dłonie mogły bez przeszkód sięgnąć najbardziej w tej chwili pożądanej części ciała. Palce wyjęły z miękkiej bawełny gotowego na wszystko penisa. Bel przysunął ją sobie na skraj blatu i zanurzył się w rozkosznie wilgotnym, ciasnym wnętrzu. Lupa głęboko wciągnęła powietrze. Zaplotła stopy za jego plecami, jeszcze mocniej wciskając się na członka. Rozchyliła usta i jęknęła głośno. Bel znieruchomiał. Objął jej plecy, pocałował szyję, przygryzł płatek ucha, wreszcie wyszeptał.
- Coś nie tak?
- Aha.
- Co?
- Mało. Chcę więcej, głębiej, mocniej...
Duże, silne dłonie chwyciły jej pośladki. Zdjął ją z blatu i przyciskając do siebie, niósł na łóżko. Lupa trzymała się go kurczowo, jęcząc mu tuż obok ucha, zachwycona ciasnym spacerem. Bel dotarł na miejsce i po prostu rzucił się z nią na łóżko. Pod ciężarem jego ciała, nogi Lupy spadły na materac i mocno rozchyliły na boki. Znowu musiała głośno jęknąć. Penis uderzył w tylną ściankę jej pochwy. Intensywne, specyficzne doznanie. Podniecenie przyprawione szczyptą bólu. Odrobinę się spięła. Ściągnęła mięśnie. Docisnęła kolana do jego ud. Bel wisiał nad nią i nie przestawał się ruszać. W przód i w tył, w jednym tempie. Ocierał się o jej nogi, brzuch, patrzył na rozkołysane piersi. Wreszcie przylgnął do niej całym ciałem i przetoczył się po łóżku. Lupa znalazła się na górze seksualnej układanki. Oderwała się od niego i zaczęła unosić wysoko, po to aby spaść na samo dno. Położył ręce na jej biodrach, zsunął na pośladki i aktywnie uczestniczył w tych powtarzanych ruchach. Pomagał się unosić, a gdy opadała mocno dociskał ciało do ciała. Nie trwało to długo. Po kilku zaledwie minutach Bel pociągnął ją na siebie, przytrzymał i ponownie przetoczył się przez łóżko. Znów był na górze. Lupa chciała objąć nogami jego biodra, ale nie pozwolił jej na to. Chwycił ją za kostki i oparł stopy na swojej klatce. Potem sięgnął niżej i trzymając za biodra naciągnął mocniej na członka. Wyprostował jej nogi, odkładając aż na ramiona, nie przerwanie kołysząc miednicą. Pochylił się lekko do przodu i przyspieszył. Lupa wyciągnęła do tyłu ręce i chwyciła się prętów u wezgłowia łóżka. 
- O tak! Bardzo tak.
- Huzar się podoba?
- Bardzo.
Bel przysunął się jeszcze bliżej, objął rękoma jej uda mocno ściskając ze sobą nogi. Zrobiło się jeszcze ciaśniej, jeszcze przyjemniej. Wolno, dokładnie penetrował jej ciało, obserwował reakcje. Lupa zaczęła drżeć, przygryzać wargę i zamknęła oczy. Bel rozłożył jej nogi i zmienił tempo. Aż zapiszczała. Znowu mocno napięła mięśnie. Po kilku szybkich, głębokich ruchach Bel wyciągnął się obok niej głośno dysząc. Na jej brzuchu była spora plama spermy. Bel przekręcił się i sięgnął kilka chusteczek z nocnej szafki, kiedy się odwrócił Lupa opuszkiem palca wodziła po brzuchu, w jego nasieniu. Zbliżyła palec do ust i koniuszkiem języka zlizała spermę. Bel przyglądał się tej scenie z nieukrywanym zdumieniem.  
- Już? Skończyłaś degustację? Mogę wytrzeć?
- Możesz. Chyba powinieneś jeść więcej owoców.
- Może powinienem. 
Bel położył się obok niej. Chwycił kolano i odsunął na bok. Przejechał otwartą dłonią po udzie i zatrzymał się przy pachwinie. Palce zaczęły dobierać się do warg sromowych. Ślizgać po nich, między nimi. Lupa przytrzymała i odsunęła jego rękę.
- Nie skończyłaś.
- Odbiję to sobie za kolejnym razem.
Bel się uśmiechnął. Najwyraźniej czekał go seks maraton. Lupa wstała, przeciągnęła się i z okrzykiem: „Idę się wykąpać”, wybiegła na werandę. Bel poderwał się z łóżka i natychmiast pobiegł za nią. Dogonił ją na pomoście i razem zanurkowali w jeziorze. 

Leżeli na pomoście i dosychali w słońcu.
- Ta kąpiel w jeziorze, to taka złośliwość? Próbujesz mnie zdeprymować?
- Pierwsze wrażenie już zrobiłeś. I nie wyglądasz na zdeprymowanego. Woda w jeziorze chyba nie była wystarczająco zimna. 
- To prawda, nie dała rady ostudzić krążącej w żyłach krwi.
- No widzę. Ta krew przeczy siłom grawitacji. Płynie do góry. 
- Nawet fizykę sprowadzasz na manowce.
- Nawet fizykę? Czyli co jeszcze?
- Kogo. No mnie. Porzuciłem swoje obowiązki i łowię ryby, bez ryb i bez wędki. 
- Jakoś specjalnie mocno i specjalnie długo nie trzeba cię było namawiać.
Bel też zaczął się śmiać razem z nią. Lupa przekręciła się na bok i położyła dłoń na jego mosznie. Nie przestawała rechotać. To dopiero zrobiło się śmieszne. Ciało wprawione w drgania niekontrolowanym przejawem dobrego humoru. Wibracje przenoszone jej dłonią, na jego jądra sprawiały, że Bel też nie mógł się opanować i przestać rechotać.
- Zabierz tę rękę.
- Nie. - I znowu atak śmiechu.
- Zabieraj.
- Dobra.
Lupa podniosła się gwałtownie. Bel pomyślał, że może się pogniewała, ale nic z tych rzeczy. Usiadła obok niego i lustrowała, wyeksponowane na deskach pomostu, nagie ciało. 
- Fajny jesteś.
- Doprawdy...
- Taki proporcjonalny.
- Proporcjonalny?
- No co, to przecież dobrze. 
- Ale proporcjonalny? Męski, dziki, hardy... 
- Matko, ale wam trudno dogodzić.
- Nie tak trudno. 
Lupa przyglądała się penisowi we wzwodzie. Oczy jej się zaświeciły, po ustach błądził łobuzerski uśmieszek. Objęła go dłonią i zaczęła bawić się napletkiem. Korzystając z tej funkcji męskiego oprogramowania, zsuwała i naciągała skórkę na żołądź, mocno zaciśniętymi palcami. Patrzyła jak główka penisa pojawia się i znika. Robi się coraz bardziej wilgotna, zaczyna błyszczeć. Już miała sięgnąć drugą dłonią jego moszny, ale wycofała się z tego pomysłu. Skoro ją pogonił, to niech żałuje. Bel spoważniał, ale dosłownie na sekundę.
- Twoja cewka moczowa wygląda na zdziwioną.
- Pojęcia nie mam dlaczego.
Przyciągnął ją do siebie, zarzucił nogę na jej biodro, mocno zacisnął palce na dłoni. Ramie na którym spoczęła Lupy głowa mocniej przysunęło ją sobie do twarzy. Znowu ją całował. Zachłannie, niecierpliwie, z pasją. Kiedy Lupa wreszcie odzyskała oddech, dyszała ciężko. 
- Faktycznie jesteś wygłodniały.
- Mówiłem.
- Za to ja jestem głodna. Zróbmy coś do jedzenia. 
- Skoro jesteśmy na rybach, to może makaron z tuńczykiem. 
- Może być, byle dużo. 
- Dużo. 


Obraz z https://pixabay.com/pl/photos/atak-szanta%C5%BCuje-przest%C4%99pczo%C5%9Bci-1840256/  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz